piątek, 30 listopada 2012

2 - Macedonia do Pargi - Grecji 2012


Część 2  Macedonia - Grecja


Macedonia , Kanion Matka i dalej ...

Najpierw jednak jakieś śniadanko , podjeżdżamy  do najbliższego sklepiku gdzie kupujemy pieczywo, winogrona i paprykę . Sklepik wielkości naszej Maździ . Poznaje miłego Pana który na hasło Polonia ożywia się trochę i kiwa z uznaniem głowa . Bardzo miły, skromny  muzułmanin. Obok Zastawka , cud, że to jeździ. To biedny kraj.


Niedaleko nas meczet . Konkretny , aż dwa minarety bogato zdobione Na nich elektroniczne wyświetlacze , godzina , temperatura i takie tam ..Wracamy do Matki .

Jak dobrze być pierwszym. Ta stara prawda sprawdzi się jeszcze podczas tego wyjazdu nie raz. Pierwsi samotnie wchodzimy na zaporę .



Wąska,  miedzy pionowymi skałami do nieba, przypomina Helmowy Jar z Władcy Pierścieni .  Później idziemy w głąb kanionu. Wszyscy w dawnej  Jugosławi maja jakąś obsesję dotycząca fotografowania wszelkich obiektów pseudomilitarnych . Oczywiście jest zakaz . O ile fotografowanie tamy ma może jakieś uzasadnienie to już samego malowniczego kanionu absolutnie żadnego.

Jako, że jesteśmy pierwsi to nie ma problemu robię fotek do woli . Idziemy z kilometr w głąb kanionu , widoki coraz ładniejsze .





W jednej z zatoczek spora restauracja . Kajaki łodzie i piękna cerkiewka .  Niestety wszystko za zamkniętą, solidną bramą restauracji. Nie daję za wygraną .





Nie daję za wygraną . Bezczelnie otwieram i po cichu idziemy dalej w kanion.



W skale wielki karabińczyk ,



będzie nieźle myślę, idziemy ścieżką wykutą w skałach tuż nad sama wodą . Po kilometrze , może dalej okolica dziczeje, ścieżki się kończą lub robią się niebezpieczne.   .







  za to widoki jak z bajki , pionowe ściany do samej do wody . Odbicia gór i roślinności , jak w lustrze.


 



Jeszcze raz mijamy karabińczyk i ... pytanie o drzewka , jak one tu wyrosły ???  w litej skale ?




   Trzeba wracać dochodzimy do restauracji .


 W niej jakaś para je śniadanie , zagaduję – Rosjanie . Pogadaliśmy chwilę, wypiliśmy kawę, obejrzeliśmy cerkiew. Sprawdziliśmy co z łódkami , a tu klops . Niestety tego dnia nie popłyniemy do jaskini, a taki był plan. Pomału wracamy do tamy . Tu ciekawie,  właśnie spuszczana jest woda. Fajny widok. W dole w czyściutkim strumieniu poniżej zapory tor kajakowy. Szczerze, pierwszy raz widziałem taki na żywo, fajny.


Następny punkt programu -  Skopie.
Mamy jako takie pojęcie o stolicy Macedonii ale jeszcze w wąwozie spotykamy Polaków , którzy byli tam dzień wcześniej wiec ich uwagi bardzo się przydają .




Po drodze mijamy dziwny pojazd , nie dosyć że na chodzie to jeszcze ma wbudowanąz tyłu piłę tarczową. Jeździ po posesjach i tnie drzewo na kawałki. Dziwoląg taki :)






Byłbym zapomniał , kozy są tu wszędzie.




Wjeżdżając do Skopie ku mojemu zaskoczeniu wszędzie piętrusy, na rondzie widzimy pomnik mężczyzny na koniu , wydaje mi się ogromny , nienaturalny. Aż robię dwa kółka wokół niego.



Udaje nam się zaparkować obok głównego placu Skopie. Obok nas stoi kilku fajnych gości . Graja , pija i śpiewają , jednym słowem          ...   sami swoi    :)



 Wchodzimy na plac i kierujemy się w kierunku  mostu na Vardarze , jakieś sto pięćdziesiąt metrów . Po drodze mijamy dwie ciekawe rzeźby i stajemy na placu . 




 I tu konsternacja, to jest właśnie MEGALOMANIA .

Przed nami cokół wielkości sporego bloku na nim Mężczyzna na koniu wielkości sporego autobusu. W dole fontanna. To Aleksander Macedonski.


 

 O ile pomnik kiczowaty , monstrualny, to fontanna cudowna , zmieniająca co chwilę swoje kształty i sposoby puszczania wody,  istne cudo.


Rozglądamy się dookoła .  Szokujące. Na  placu i pod mostem jak również po jego drugiej stronie naliczyliśmy dwadzieścia różnych pomników w dużej większości takich wielkich jak ten poprzedni .


Jest Filip Macedoński ojciec Aleksandra Macedońskiego,  w żadnym wypadku wielkiego.
Uwaga,  w Macedonii wszystko jest macedońskie . Po uzyskaniu niepodległości z wyjątkowa pasją podkreślają swoją odrębność . Dlatego każda w miarę znana na świecie postać jest na pewno Macedończykiem i zasługuje na pomnik .

Po drugiej stronie rzeki stoją budynki jak w starożytnym Rzymie tyle , że nowe, a jeszcze powstają kolejne. Wygląda to wszystko jak jakieś makiety w Hollywood . Może po iluś tam latach się to zestarzeje i będzie lepiej wyglądało.








Tych dwóch ojców narodu spotkamy jeszcze kilka razy :)




Pani skacząca do wody. Że tak nazwę tę breję. Vardar to...ściek.





Jednym słowem jesteśmy zaskoczeni i to mocno. Wybieramy się teraz na słynny bazar w Skopie . Zaczynamy od miejscowego przysmaku , tak zwanego BURKA,  taka mieszanka naleśnika z pizzą z dodatkiem mielonego mięsa lub sera . Podane na ciepło, bardzo dobre. Dalej mała piekarnia , kiełbaski w cieście do tego kefir. Nie mogę się oprzeć, ryzyko jest duże J ale co tam , ryzykuję . Okazuje się , że nie potrzebnie się obawiałem . Coś w miarę normalnego po trudach podróży.
Bazar jak bazar , setki małych kramików, handel wszystkim co można wymyśleć . Ale wszystko w sklepikach,  żadnych byle jakich straganów . W sumie totalny bałagan ale zarazem porządek. Za to prawdziwy szewc,  fryzjer , wszystko jak ze starego filmu.


 

          Babski król :)


   Dziewczyny na zakupach.



        Kramiki i kafejki







                                      Ach ... te kadzie , ciekawe co w nich bedzie ?  :)

Cała uliczka wyłącznie ze złotymi wyrobami. Wszędzie pierścionki, tysiące łańcuszków i bransoletek. Oszałamiający widok.

Do tego to co w całej Macedonii i części Bośni zaskakuje . Całkowite wymieszanie się religii . Żyją ,  pracują , modlą się obok siebie , Żydzi , Muzułmanie , Chrześcijanie i Grekokatolicy.


                    Piękne zakamarki


Macedońskie dziewczyny
                                    




 Wszystko w zgodzie ,  nikt nikogo nie wytyka . Dziewczyny w spódniczkach , obok takie same w płaszczach i chustach. Chłopcy w krótkich spodenkach . Ortodoksyjni Żydzi. Nikomu to nie przeszkadza .  Kościół sąsiadujący z meczetem , normalka. Tolerancja godna naśladowania.







Lecimy jeszcze do twierdzy ale okazuje się zamknięta . Remont i koniec .


      
Trudno wracamy.

Po drodze mijamy most o złotych poręczach, masakra :)

Długi spacer między pomnikami , most,
 nabrzeże i żegnamy Skopie , lecimy do Mawrowa . Mamy tam w planach zalany kościół wystający do połowy z zalewu.



Dojeżdżamy na miejsce, po drodze ciekawa według mnie rzecz i godna fotki . Nie zapora ale tama przecinająca szeroki  wąwóz , żeby zalew się nie rozlał w doliny, na niej droga . Przejeżdżamy , usiłuję zrobić fotke ależ skąd,  zaraz drze się na mnie jakiś ormowiec i puka się w czoło. Odpowiadam mu po polsku J żeby się od….czepił J i odjeżdżamy .Za jakiś czas po raz kolejny spotykamy polaków z Kanionu. Nie przyjechali tu niczego oglądać , nie widzieli kościoła w wodzie tylko jakiś w trawie . Przyjechali połazić po górach , okazuje się , że to pasjonaci , mają kaski , czekany i inne sprzęty.  Zostają tu na dwa dni . My jedziemy dalej i odkrywamy nasz zatopiony kościół .  Historia jego jest taka . Najpierw postanowiono utworzyć zalew, wyburzono resztki chałup ale kościoła nikt chyba nie odważył się tknąć. Woda zalała wszystko.

Wtedy wyglądało to tak .
                                         To zdjęcie jest zapożyczone ale tak miało to wygladać .
Zatopiony kościół, Mawrowo
By utworzyć jezioro, zdecydowano się zatopić m.in. lokalny kościółek. Niewielka świątynia pod wezwaniem św. Mikołaja została zbudowana w 1850 roku, by po ponad stu latach znaleźć się całkowicie pod powierzchnią wody. Susze w XX wieku spowodowały jednak, że jej lustro znacznie się obniżyło i na jeziorze można podziwiać nietypową „wysepkę” w postaci kościelnych ruin.
Po pewnym czasie z powodu suszy czy jakichś przyczyn tektonicznych poziom wody mocno się obniżył . Na dzień dzisiejszy wody jest tak mało, że stoi w trawie jakby nigdy nic .


U nas byłby już miejscem świętym, tu zapomniany całkowicie,  robi wrażenie . Z zewnątrz jest nawet w niezłym stanie tylko dach zapadnięty , ruiny w środku ale sporo zachowanych starych rzeczy .  Np. tablica pamiątkowa nad wejściem.




Pogoda piękna, spędzamy tu trochę czasu . Po drodze jeszcze nowa cerkiew i do samochodu wracamy piechota przez wieś . W oczy rzuca się długi płot zrobiony z dziesiątek nart .



Zastanawiamy się o co chodzi . Okazuje się , że Mawrowo to największy, najbardziej znany  kompleks sportów zimowych w Macedonii.  Faktycznie spore góry , wyciągi . Nie spodziewaliśmy się.




Miejscami zalew piękny, pełen wody, w tle panorama gór. Do tego odbijające się słońce.


Jednak miejscami zamiast wody, łany falującej wysokiej trawy i ledwo płynący strumień wijący się pośród nich.
 Ruszamy nad jezioro Ohrydzkie do miasta OHRID . W sumie niedaleko, jesteśmy tam przed zachodem. Po drodze kupujemy trochę macedońskiej ceramiki, rakijkę i rózne miodowe smakołyki. Miód jest wszechobecny i we wszelkich odmianach. Z plastrami miodu, orzechami , migdałami i Bóg wie czym jeszcze. To samo było w Rodopach ale przecież to prawie ta sama kultura i rejon. Do Bułgarii rzut beretem. Na horyzoncie twierdza Ohrid. 




Od razu po wjeździe do miasta, atakuje nas niski człowieczek , wciskając wizytówkę proponuje nocleg. Jedziemy dalej .Objeżdżamy część miasta żeby zobaczyć gdzie co jest , stajemy nad morzem , przepraszam jeziorem . To ogromne , po drugiej stronie Albania.

Co ze spaniem ? Postanawiamy skorzystać z oferty . Pytam napotkanego policjanta o drogę , ten w łamanej angielszczyźnie tłumaczy mi mało skomplikowaną trasę . Po paru zdaniach automatycznie przechodzi na Macedoński i już świetnie dalej nam poszło . Kwatera czyściutka , niedroga, gospodarz , ten sam co nas zaczepił na skrzyżowaniu i jego mama. Kawka , kąpiel i  w miasto . Idziemy do zamku, ten ładnie oświetlony na wzgórzu . Po drodze jakiś pan podlewa kwiaty . Słysząc polska mowę zaczepia nas świetną polszczyzną . Okazuje się , że pracował w Polsce . Miło się gawędziło.


 Zamek okazuje się jednak za wysoko jak na nasze umęczone ciała. Wracamy,  idziemy przejść się głównym deptakiem i coś zjeść . O dziwo robi się zimno , wieje bardzo chłodny wiatr od Albanii , trochę to zrozumiałe bo Ochrydzkie to takie wielkie jezioro pośród wielkich gór . Zasiadamy w restauracji . Co zjeść ? zawsze w podróży staram się jadać lokalne specjały . Padło na małe smażone rybki z frytkami i piwo . Pytam kelnera ile będzie tych rybek ( cztery?sześć? ) a on , że dobre J i zniknął . „ a tom se pojadł”  pomyślałem . A ten leci z jakąś wielka górą na talerzu.  Było ich żeby nie skłamać ponad 30 szt.  Myślałem , że się okocę ale lepiej odchorować jak się ma zmarnować . Nie kosztowało to wiele, no i nie byłem już głodny .






Obok nas siedzieli niezwykli starsi państwo , spiewali , pili wino, sprawiali wrażenie jakby byli z innego czasu. Bardzo szanowani przez szefa i kelnerów, którzy traktowali ich jak dobrych starych znajomych. Pewnie przyjeżdżali tu na wczasy przez całe życie.
Mieli w sobie taką dawną magiczną elegancję . Z podziwem patrzyłem jak spędzają czas i na stroje jak ze starego filmu.








Krótki spacer po porcie i nabrzeżu. Dookoła jak zwykle pomnik na pomniku.  No i znowu tych dwóch . Cyryl i Metody.



Zimno strasznie , pakujemy ciepłą pistacjową baklawę i biegiem do domu.




W domu czekał gospodarz Mile Lemanowski . Nazwiska tu jak w Polsce . Zaproponowałem mu swoją rakiję , ale uniósł się honorem i przyniósł swoją. Na rozmowach o wszystkim spędziliśmy pół nocy . Wymieniliśmy się poglądami politycznymi , gospodarczymi , ekonomicznymi , sportowymi , historycznymi , w sumie nie mamy im czego zazdrościć. Gość zarabia miesięcznie dwa razy tyle co żona czyli 800 złotych . Jasne , że życie jest tańsze ale paliwo kosztuje jak wszędzie, ponad 1,5 €.
Tylko współczuć. Idealne miejsce dla polskich sknerusów. Dobranoc.

Rano biegiem do zamku . Ale nie . Nie będę zasuwał znów pod te górę . Prosimy gospodynię , żeby zamówiła nam taksówkę . Jedziemy do twierdzy na sama górę ,aż do bramy . Pan o dziwo nie wozi nas po całej Macedonii, tylko najkrótszą droga do bramy. Życzy sobie 3 € inkasuje 5 € i wszyscy szczęśliwi . O co chodzi J ?

  Zwiedzamy całą twierdzę. Ma dwa rzędy murów. Na samej górze zamek . Mury , baszty. Nad jedną nich jak w całej Macedoni ogromn powiewająca flaga . Mają hopla na punkcie wielkości pomników i flag .




 Widoki przepiękne . Dookoła ogromne góry , wielkie jezioro , Albania na drugim ledwo widocznym brzegu , w dole Ohrid  .



 Jednym słowem pięknie. Podzamcze pełne małych domków , wszystko wychuchane , bialutkie, Wszędzie pełno kwiatów .

 
Stary Amfiteatr. Gospodyni piekąca paprykę




Dalej idąc malutkimi uliczkami dochodzimy do sporego monastyru . Dookoła zebrane fragmenty starożytnych budowli . Do tego wykopaliska .


Dookoła zebrane fragmenty starożytnych budowli . Do tego wykopaliska .




Poniżej jezioro. Zbieramy się , przed nami dzisiaj jeszcze słynna wieś Vevchani i klasztor św. Nauma .  Fajnie, każde oddalone po trzydzieści kilometrów od Ohridu szkoda tylko , że w przeciwnych kierunkach . 



Wracamy małymi uliczkami trafiając na maleńką cerkiewkę pęłną ikon i świętych obrazów.  
 
     Ruszamy do miasteczka.


Pogania nas trochę gospodyni z Pargi wydzwaniając z pytaniem, o której tam dotrzemy.



 

Nie wiem co odpowiedziec i rzucam bezmyślnie , że po dziesiątej. Idziemy jeszcze pospacerować po mieście , zjeść coś na drogę .




Przed nami port i panorama miasta wraz z zamkowym wzgórzem.





Oglądamy kolejną partię Macedońskich świętych , ohrydzkich cudotwórców i innych bohaterów.








Ostatnie zakupy :  arbuzy giganty, kilogramy świeżutkich brzoskwiń i winogron.


Żegnamy się z gospodarzami i w drogę do Vevchani.



Vevchani. okazuje się małą wioską w górach . Niczym specjalnym poza historią o ogłoszeniu niepodległości i niezależności  się nie wyróżnia. Może za mało czasu jej poświęciliśmy. ale było tu mnóstwo ładnych kamieniczek, wąskich uliczek, domków. Poza tym jeden kościółek i koniec. 


 Okazuje się , że tutaj właśnie, w styczniu przyjeżdżają zespoły z całego świata na festiwal . Niestety jest sierpień .




Teraz Św. Naum . Wracamy przez Ohrid.

Po drodze tony melonów i wiszących na sznurach gaci. Zatrzymujemy się. Cyganska rodzina, bieda aż piszczy, za to melony wszelkich odmian i wielkości. Chwila nieuwagi i od razu niemiły incydent. Chcieli nam sprzedać dwa melony warte po 50 denarów za sztukę za 600 . Już sobie nawet sama pieniadze z portmotetki wyciagała. I to taka młoda dziewczyna. Jednym słowem rada, zawsze trzymać się od nich z daleka. Gdybym nie miał doświadczenia w obyciu się z tą nacją na pewno stracilibyśmy pieniądze i inne wartościowe rzeczy. Generalnie po tym incydencie małżonka była mocno wyprowadzona z równowagi i używała słów, których sądziłem, że nie zna.  
Mijamy Ohrid . Do Nauma ze czterdzieści km, droga wzdłuż brzegów jeziora tuż nad samą wodą . Po drodze hoteliki , domki z basenami ,  plaże , parasole , leżaki.

 
Zupełnie jak nad morzem w Chorwacji czy Czarnogórze tylko w mniejszej skali.



 Upał . Zatrzymujemy się przy jednej z małych plaż i do wody. Niby wszystko ok.   ale woda …. słodka . Trudno się przestawić , że to jednak ogromne jezioro nie morze.



W pobliżu sztuczna wyspa z archeologicznymi eksponatami. UNESCO i takie tam sprawy :)  





Św. Naum nad samą Albańska granicą Nazywa się to Lubanishta .




Parking , restauracje , stragany i setki ludzi . Myśleliśmy , że to do klasztoru ale nie całkiem . Po pierwsze Lubanishta jest jedna z większych publicznych i piaszczystych plaż .Obok ogromne góry  i tym samym rezerwat przyrody Galichica  . Tu spotykają się trzy kraje Albania , Macedonia i Grecja. Jest nawet mały port.

Jest też przepiękna , czyściutka  rzeczka tworząca małe , jeziorko , można popływać kajakiem  Po środku wyspa. Na niej restauracja , wszystko wśród drzew i bujnej zieleni. Ładnie. 





Rzeczka niebywale czysta  z pięknie miejscami porośniętym łanami wodnej trawy dnem , nadającymi wodzie niesamowicie zielony odcień.


 Gdzie niegdzie kamienista.  Chwilę potem wpada do jeziora .

W oddali Klasztor. Wyjątkowo położony . na wzgórzu , na skarpie, nad samym jeziorem .




 Z dziedzinca niesamowity widok na jezioro i Albanię.









Na dziedzińcu monastyru niespodzianka , o ile pawie same w sobie nie są w takich miejscach niczym szczególnym to pisklak chodzący za matka jak najbardziej J . Małe , bez ogona , po prostu ptaszek kiwi J Pierwszy raz w życiu widzieliśmy małego pawia.

W klasztorze sporo turystów, wewnątrz piękne zdobienia, motywy religijne, ikony, i inne malunki przedstawiajace historię kościoła grekokatolickiego.




Po raz trzeci spotykamy Polaków ze Skopie . Zostają , żeby połazić dzień , dwa po górach a później jadą do Grecji. Jemy obiad , jak zwykle lokalne danie, tym razem fasola w sosie pomidorowym , zapiekana w piecu . Nie rozumiem po co bo to tylko ugotowana twarda fasola i trochę wody z koncentratem pomidorowym.  Polska fasolka po bretońsku to fantastyczne wykwintne danie, na bogato,  z boczkiem , kiełbaską , do tego przyprawy . Nie mam co narzekać znałem ją :) z Bułgarii. Nie byłem zaskoczony. Ruszamy do Grecji . Zaczyna się walka z czasem gdyż gdy jeszcze byliśmy w Ohridzie dzwoniła do nas pani z Grecji pytając, o której dojedziemy do Pargi gdyż nie wie czy ma czekać i do której , i że ma dużo roboty ,i  że będzie rano zmęczona, i takie tam . Zniesmaczyła mnie tym trochę . Nierozważnie palnąłem , że około dziesiątej wieczorem. Na mapie droga prosta , w rzeczywistości , kręta i przez wielkie góry. Przez park narodowy widać na  mapie niezły skrót. Patrzę przed siebie , przede mną góra do nieba ,  ze dwa tysiące metrów lekko.

 Od końca świata z prawej do końca z lewej . Myślę , na pewno jest gdzieś bokiem jakąś dolinką przejazd, a tu nic . Wspinaczka kilkanaście kilometrów  po zboczach , coraz wyżej i wyżej. Widoki , matko !!! piękne  ale nie dla ludzi o słabych nerwach . Nie sądziłem, że wjedziemy na sam czubek. Świadomość tego co raz po lewej,  raz po prawej stronie samochodu i to tuż za samym oknem , paraliżuje. Tu nie ma miejsca na błędy . Po półgodzinie jesteśmy prawie na szczycie , drzewa już tu nie rosną , same trawy . Nagle !!! Przed nami , poszli !!!!          desperaci na spadochronach . Rozpędzają się i w niebo . Jeden , drugi i kolejni .



 Piękne to wygląda .ale wolę ich oglądać niż być z nimi . Wyobrażam sobie jaka satysfakcję  muszą czuć latając w takim miejscu . Droga z wolna zaczyna opadać , wreszcie . Z  tyłu zostało jezioro Ochrydzkie z przodu zaś widać równie wielkie Jezioro Prespa.
                                                     I znowu widoki , widoki . J
                               



Zjeżdżamy. Obok nas pierwsze wypalone macedonskie wzgórza.




Po jakiejś godzinie zmierzch i granica z Grecją . Dalej już tylko kawałek normalną drogą , potem autostradą do Kozani i Igoumenitsy. Później jakieś 40 km i Parga. Przeceniłem trochę odległości na mapie . Nie doceniłem też oznakowania dróg w Grecji . Po zeszłorocznym pobycie myślałem , że już niewiele może mnie zaskoczyć , myliłem się .



Zaraz po wjeździe do Grecji kieruję się na Kozani. Są nawet drogowskazy . Oczywiście tylko do momentu  gdzie jest rondo lub rozwidlenie . To taki grecki powszechny sposób na turystę . Znika nazwa główna  , za to pojawia się kilka innych najczęściej tylko w greckim i rzadko są na mapie.





Tak też się dzieje . Rondo,  na nim trzy czy cztery samochody na awaryjnych , wszyscy szukają drogi ale przecież dopiero był znak. Śmieszne. Intuicyjne wiem , że trzeba jechać prosto ale ulegam jakości drogi w prawo . Reszta na pewniaka za mną. Niestety nadkładam 20 km ale ostatecznie ląduję na autostradzie tam gdzie chciałem. No, okazało się , że  była droga bezpośrednio do autostrady ale przez jakieś nie zaznaczone na mapie miasteczka i przypominała te z gór w Bośni. Szkoda , że na mapie ma status międzynarodowej .
Jedziemy dalej , szybko , bardzo szybko, dojeżdżamy do Joaniny . Maździa dopomina się gazu. Zjeżdżamy . Znana nam stacja z gazem oczywiście nieczynna. Inne z gazem ( to unikaty ) też zamknięte . Wszystko tam rozkopane , Przez ostatnie trzydzieści lat jeżdżąc samochodem nie pojechałem tyle razy pod prąd co tego jednego wieczoru w Joaninie. Ciemno jak w … Najpierw przede mną coś z plastykowych barier , wcześniej znak , że mam jechać w lewo . To coś to podobno rondo,  bardzo śmieszne.

Jadę dalej, roboty na drodze, wszystko jeździ jedną stroną   Nagle znów takie niby rondo, jadę dalej , ciemno , jest stacja . Gość mówi ,  że o tej porze gazu nigdzie nie kupimy . Wyjeżdżam ze stacji i w lewo . Iwonka mówi , że jak nic jedziemy pod prąd , ma rację . Koszmar . Jeszcze gdzieś wpatrzony w znaki i te barierki zaatakowałem pod prąd autostradę ale ostatecznie się udało. Po 60 km cud !  jest gaz, tankujemy i do Pargi .

Koło pierwszej jesteśmy na miejscu. Za nami cztery dni a jakbyśmy poł świata zwiedzili , już można obdzielic tym nie jeden urlop :) 

Dalej część 3 Parga i okolice

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz