środa, 12 grudnia 2012

5 - Wyspy Jońskie 2012








Część 5  Lefkada, Kefalonia, Zakynthos







Przed nami Lefkada . Nie wiele wiem na jej temat , takie tam ogólniki , bardziej zainteresowany jestem wyspami. Iwonka jednak ma jakiś plan dotyczący tego miejsca . Zresztą Viola z Darkiem nagrali nam parę ciekawych miejsc a w szczególności plażę gdzie można przespać tak zwyczajnie w namiocie lub w ogóle bez. Wjeżdżamy w tunel łączący wyspę z lądem i po jakichś kolejnych piętnastu minutach dojeżdżamy do Lefkady. Dawniej na pewno bardzo strategiczne miejsce. Wjazdu strzeże zamek, kilkaset metrów w jedną stronę baszta.  


 Po drugiej stronie olbrzymia twierdza.



Wielka, solidna, niestety nie udostępniona zwiedzającym . Jest co prawda kolejna magiczna tabliczka informująca ile to Unia dała kasy na rekonstrukcję i odnowienie zamku ale żadnego postępu ani prac nie widać .


Tuż obok stare kutry rybackie i sieci, że to sie im nie poplącze :)



Z daleka już widać, że pola tuż za, a w zasadzie w obrębie miasteczka płoną . I to tak porządnie  jak pożar buszu , widać ogień na kilka metrów w górę.




Przed nami kanał łączący jezioro z morzem. Tędy wpływają statki , jachty i wszelkiego rodzaju łódki do portu w Lefkadzie . Kanał jak kanał ale jest rzecz ciekawa . Droga prowadzi przez most , który obraca się o 90’ i przepuszcza płynących, ciekawe rozwiązanie . Oczywiście nosi świętą nazwę Agia… coś tam J .

 Oglądamy cały proces działania mostu po czym idziemy obejrzeć zamek pilnujący od wieków drogi do portu i miasta. Robimy parę fotek i wjeżdżamy do miasta po moście do miasta. Szukając miejsca do zaparkowania jedziemy nadmorskim bulwarem , patrząc na zatokę widzimy w oddali . niezwykłe  zjawisko. Dziesiatki różnokolorowych kite’ów , parasoli czy jak to można po polsku nazwać majestatycznie bujających się po niebie jak kolorowe latawce.

 
Widok przepiękny, bez wahania jedziemy na mierzeję. Kilka kilometrów ale trafiamy bez problemu . Mierzeja wąska , jakieś 150 m , Piaszczysta, z jednej strony zatoka , obok droga , po drugiej niewielkie wydmy i szeroka piaszczysta plaża. Na wydmach stare , wypalone przez słońce i wysuszone przez wiatr i sól murowane czy też  lepione z gliny wiatraki , jeden obok drugiego tak co 200-300 m.




A na plaży masa amatorów kitesurfingu, wszędzie złożona uprząż i to coś co nazwałbym latawcem.W wodzie dziesiątki jak nie setki uczestników tego kolorowego szaleństwa . Że też im się to wszystko nie poplącze. Widok wspaniały .Dlaczego tutaj a nie gdzie indziej ? Okazuje się , że tylko tu wieją odpowiednie do uprawiania tego spotru wiatry. I to przez cały czas J




Jeszcze tylko skok na kolejną plaże i .... tu się nikt specjalnie nie przepracowuje , jaki kryzys ???  :)


Może półtorej godziny do zachodu więc słońce nisko, woda lśni , każda fala daje refleks światła .
Jak ja lubię taki widok.


Może półtorej godziny do zachodu więc słońce nisko, woda lśni , każda fala daje refleks światła . Cała masa śmiałków pędzących po falach , co bardziej zaawansowani wykonują jakieś karkołomne ewolucje . Inni lądują w wodzie . Na niebie kolorowo . Srebrne morze , piaszczysta mierzeja , latawce , wiatraki ,  Piękne to było .





Wróciliśmy do miasteczka . Wybraliśmy się na dosyć długi spacer po głównej ulicy Lefkady.






Cerkiew,wchodzimy do srodka, jak w każdej piękne zdobienia i wyjatkowy xxxxxxxxx





Miasteczko o bardzo ładnych kamieniczkach .Wszędzie sklepy i kramiki. Taka sobie stara turystyczna miejscowość .


Przepiekne rzeczy do kupienia , w równie cudownych cenach jak to w kurorcie





Ludzie wszelkich nacji, bajkowe stroje. To hinduski, piekne i kolorowe.

W porcie setki żaglówek , mniejszych i większych. Stoją puste więc towarzystwo gdzieś się bawi, w końcu po to tu przypłynęli J . Nad kanałkiem mostek , z niego oglądamy zachód słońca .


Łazimy jeszcze trochę po mieście po czym wracamy i udajemy się na poszukiwanie plaży o której mówili nam Darek z Violą . Wyjeżdżamy z miasteczka i jedziemy w stronę K….. . Opuszczając Lefkadę widzimy nadal palące się pola na przedmieściach.



Nie liczymy specjalnie na spotkanie , zakładam,  że z plażą też nie pójdzie łatwo . Tym bardziej , że wszędzie droga w górach a od strony morza kilkusetmetrowa przepaść , urwisko . Do tego noc i nie znamy drogi . Poza tym na Lefkadzie i innych wyspach Jońskich , jak też i wszystkich innych jest całkowity zakaz campingowania na dziko i parkowania na noc trumperów.  Jadę pod stromą górę , wyprzedzam jakiś motor , patrzę a to oni . Pięknie!!! noc ,a tu państwo w kostiumach kąpielowych . Kaski przypięte do bagażnika , nie zdziwiłbym się jak nie po winie. Abba na cały głos z głośników.  Jadą sobie jak gdyby nigdy nic. Parę sygnałów świetlnych i zatrzymujemy się na parkingu. Powitanie , szybkie gadki co się nam wydarzyło tego dnia i jedziemy na wspomnianą plażę . Ni z tego ni z owego zjazd z głównej drogi, zakręcamy bardzo ostro w prawo wręcz za ramię , nie wiem czy sam bym tego nie przegapił. Jedziemy na plażę jakiś kilometr może półtora w dół . Serpentynki tak po sto, dwieście metrów w każdą stronę ale za to cała masa. W dół pewnie z pół kilometra. Dobrze , że po ciemku J Na pewno nie jest to droga dla amatorów , Tak naprawdę to zjeżdżanie w przepaść . Ale to widać dopiero za dnia.
Na dole plaża i restauracje , co chwila znak , zakaz campingowania. Darek nic sobie z tego nie robiąc jedzie dalej. Nagle droga kończy się restauracją w poprzek plaży. Z lewej skały do nieba, po środku restauracja , skarpa , plaża i morze . Gdzie on się pcha ?
Wjeżdżają w bramę , Viola podnosi w górę ręce . Iwonka twierdzi , że pokazuje nam żebyśmy dalej nie jechali, wg mnie to gest triumfu po dotarciu na miejsce po długiej jeździe. Zdziwiony jadę za nimi i tu niespodzianka. Pominę pewne szczegóły , żeby ochronić to miejsce przed najazdem tabunów ewentualnych chętnych. Mały parking, za nim plaża, kilka materacy, namiotów bez tropiku. Rzucamy na piasek dwa materace, pompka i po chwili mamy gdzie spać. Fantastico.


Cieplutko , ponad 30’C . Idziemy do restauracji . Niestety już zamykają ale po zakupie białego winka wg wagi, szefowa pozwala nam urzędować samym w niej do rana. Tak też robimy. Zwykle po butelce wina rano boli główka ale Darek każdy kielich rozcieńcza Spritem i o dziwo winko nie pozostawia żadnych śladów. Tej nocy śpimy pod gwiazdami . Marzenie . Świt na plaży , jeszcze ciemno. Wschodzi słonko, bajka !!!


Rano śniadanko , plaża , cały dzień na słoneczku . Plaża cudo i do tego noc za za free, cały dzień się byczylismy.




 
 Grzało troszkę , najpierw doznałem szoku widząc na motorowym termometrze w słońcu 48,7 , później 51,3  ale nie czuło się tego jakoś .


No może umierała moja żona. Coś tam marudziła , że tu się nie da żyć i że jeśli Grecja to najwcześniej we wrześniu. Tak naprawdę  Masakra ale ja to lubię. Półtorej godziny przed zachodem zdecydowaliśmy , że zachód słońca obejrzymy w Porto Kacyki . To taki najdalej wysunięty kawałek Lefkady na południe. Po dosyć ostrej jeździe po wąskich górskich dróżkach , urwaniu lusterka kierowcy z naprzeciwka, ku przerażeniu naszych znajomych udało mi się zdążyć przed zachodem. Wcale nie było łatwo , bo na mapie to proste czterdzieści kilometrów a w praktyce wąskie górskie serpentyny , gdzie miejscami trudno się nawet wyminąć . Przed nami widok na Lefkadę.


Porto Kacyki to urocze urwisko. W dole wyjątkowa plaża szerokości może kilku metrów,
 
z przodu błękitna , nieprawdopodobnie niebieska woda, z tyłu pionowa skała tak kilkaset metrów . zapiera dech w piersiach. Kolejna perełka .

Do tego skalisty cypel połączony z lądem może metrowej szerokości kamiennym przejściem po schodkach na ogromnej wysokości , takie sobie wąskie przejście po skałach ... no i wiało trochę :)))))))






W dole po jednej i drugiej stronie pionowo w dole niebieskie wody , skały i rozbijające się o nie białe fale .








Jak ona tu urosła ? Zero ziemi , wody, stargana przez wiatry ale walczy, niesamowita,




Zachód słońca , romantycznie , jak mówi Darek.



 Po zmierzchu udajemy się w powrotną drogę z silnym postanowieniem zjedzenia kolacji w jakiejś wiejskiej tawernie i zakupie odpowiedniej ilości białego wina na kolejną noc.

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów trafiamy na taką , na jaką chcieliśmy . To mniej restauracja a bardziej wiejska stołówka .


Prawdziwe , zwykłe greckie jedzenie . można marudzić , pani mówi mam to i to, i koniec . Albo mogę wam przygotować specjalne danie trochę tego , trochę tego .W sumie za grosze. O to nam chodziło . Knajpa zwyczajna , żadnych luksusów . Proste stoły , jarzeniówki nad głową , piec na  środku kuchni. Taka miejscowa . Obsługuje nas kilkunastoletnia  dziewczynka . Żadnej , tremy , wręcz ze znudzeniem odpowiada na nasze pytania . Mówi , że pomaga babci w czasie wakacji .Zjadamy górę mięsa , z różnych zwierząt. do tego jakieś pieczone ziemniaki , piwo . Płacimy  jakieś psiaki i dalej. Wcześniej w czasie oczekiwania na posiłek Viola idzie kupić fajki . Trafia do malutkiego sklepiku u jakieś starowinki. Babcia zaprasza do środka a tam same skarby . Taki mały kram w środku pokoju z wyjściem na zewnątrz.. Mydło i powidło , wszystko razem , gwoździe , ciastka itd.  Święte obrazy na ścianach . Perełka, szkoda , że nie poszliśmy razem .

Wracając do domu  ( na nasze materace zostawione samopas na cały dzień , o dziwo tam nic nie ginie , odpukać ) zaglądamy jeszcze do małego nadmorskiego miasteczka .



 Wykupujemy w ostatnim sklepie, ostatnie zimne wino , dobieramy jedno ciepłe i do „ domu J  ” Materace jak leżały tak leżą . Kolejna noc pod gwiazdami poprzedzona spożyciem wszystkiego co zimne , ciepłe a później już każde byle mokre . Świt , morze jak szkło , kolor , szkoda gadać .

Tak się spało. Sami nie wiedzieliśmy czy lepsze luksusy w Pardze za kupę kasy czy nocka pod golym niebem za free :) wszystko ma jednak swój urok.


Do wody , Przy takim zasoleniu ciało ludzkie nie tonie . Wyporność jest taka , że rozkładasz ręce , nabierasz powietrza i można tak stać na głębokiej wodzie do woli . Biorę materac, opieram głowę i po dwóch godzinach leżenia w wodzie wracam na brzeg. Niby nic w tym dziwnego ale ponad godzinę po prostu spałem unosząc się na wodzie, . Trochę się opalamy, około dziesiątej zaczynamy się zbierać . Golenie , prysznice , ząbki .

Godzina jedenasta. Sprawdzamy na termometrze temperaturę, . a tam Uff !!!  58,8 ‘C .


 No comments. W tych dniach wypijaliśmy dziennie zgrzewkę wody.


 Żegnamy się , robiąc wspólna fotkę .




Obiecujemy sobie , że jeszcze kiedyś się spotkamy. Fajnie nam razem było . Zapraszają na do Koryntu. Może to i po drodze ale przed nami jeszcze szmat drogi a czasu niewiele .
Początkowo na Lefkadzie mieliśmy w ogóle nie spać. Byliśmy trzy dni więc czas nagli. Buzi i rozstajemy się .
Pcham się pod górę . Maździa aż jęczy . Mimo to stajemy zrobić zdjęcie tego miejsca. W końcu to świetny dwustumiliardowo gwiazdkowy hotel i to za free.


Ciekawe dlaczego nie 32 ? :)


Teraz do Vasiliki,  małego miasteczka z przeprawą promową na Kefalonię . Niestety nie udało nam się ustalić, o której odpływa prom . Jedziemy przez góry , nagle przed nami daleko dole ukazuje się przepiękna zatoka . Jest to jedno z tych miejsc po Santorini i plaży Wraku , które jest na co trzeciej pocztówce sprzedawanej w Grecji. W dole zatoka, za nią trzy półwyspy jak palce wcinające się w wodę . Wszędzie statki i stateczki . Woda zielona , jak rozcieńczony Ludwik . Zatrzymujemy się na punkcie widokowym.  Lornetka , aparat , kilka wspólnych zdjęć dzięki uprzejmości młodych anglików. Pomału zjeżdżamy do Nidri.







Z lewej na szczycie monastyr. Kusząca propozycja bo widok z góry na zatokę zapewne niesamowity ale nie w takim powietrzu. wszystko widać jak przez mgłę. Ultrafiolet cholera jasna  :)





Ultrafiolet cholera jasna  :)



Według informacji niemalże wszystkich  pracowników stacji benzynowych na i przed Lefkadą,  nie ma na niej stacji z gazem . A tu proszę jest jest , tak po prostu LPG. Z zadowoleniem tankujemy . Obok stoją specjalne malutkie cysterny , to mobilne stacje benzynowe . Sprzedają paliwo dla  prywatnych domów , jachtów i motorówek.



Obok stacji magiczne miejsce długo przez nas poszukiwane i  oczekiwane . Śieć BAKERY , piekarnie z ciepłymi ciastkami , pieczywem i ratującymi mnie od dawna „sosuage pia „ Dzięki nim udało mi się już nie raz przeżyć w trasie. 





Co chwilę jakaś knajpa.




 Pop, to tutaj normalny facet. Żonę ma, dzieci, piwa albo wina tez się z kolegami napije.











Mijamy ładną dzwonnicę i  ....



.... dalej do Vasilliki . Już nie daleko, jakieś 30 km.  Dojeżdżamy na miejsce , znowu cały czas przez góry , drogi coraz węższe. Wjeżdżamy do malutkiego , portowego miasteczka . Przed nami plaża , bulwar , mały port i spora zatoka aż po otwarte morze . Na niej setki ludzików pływających na deskach surfingowych .



 Znowu kolorowo jak na mierzei w Lefkadzie . Co ciekawe ani jednego kitesurfera . Jakby się umówili, wy tu my tam. Widać , że im porządnie wieje ale tylko im. U nas w miasteczku i na plaży wiatru zero . Ciekawe.



Jedziemy wzdłuż bulwaru kierując się do promu. Po prawej i lewej bardzo dużo tawern, trochę sklepików z pierdołami. Podchodzi do nas dziewczyna i po polsku zaprasza na obiad, dziękujemy, odpowiadamy , że może później gdyż prom jest teraz najważniejszy . Przed nami wąskie uliczki , już blisko. Nagle mały korek, sporo samochodów z naprzeciwka , do tego śmieciara tarasująca bez ceregeli całą drogę . Klops . Nie jedziemy ani my, ani oni . Śmieciara jak to Grecji ma nas w nosie . Dopiero po skończeniu swojej roboty facet nie śpiesząc się łaskawie wsiada do swojej Bajadery i rusza zmuszając mnie do odwrotu .Udaje mi się cofnąć gdzieś w bok. Bajadera znika , za nią sznur samochodów . Dojeżdżamy do przeprawy , jakieś dwieście metrów.


 W mordę . Jest trzynasta dziesięć, prom  odpłynął o trzynastej , z niego wyjechały te wszystkie samochody. Następny aż o osiemnastej . Z lekka jesteśmy wkurzeni . pięć godzin w plecy , tak oblecielibyśmy już część Kefalonii. No cóż , kupujemy bilety, zostawiamy Maździę na pastwę słońca i idziemy połazić po miasteczku.

Po drodze barek z przekaskami :)



 Siadamy w restauracji do której zaprosiła nas ta polka,



zamawiamy dzban zimnego wina i Pita Gyros w sporej porcji na talerzu plus dodatki .Wreszcie jakieś normalne mięso co dla mnie nie jest bez znaczenia bo bez mięcha żyć nie potrafię . Kasia bo tak ma na imię dziewczyna , przyjeżdża tu z chłopakiem już na trzecie wakacje do pracy , pracuje tu od południa do drugiej w nocy każdego dnia przez trzy miesiące non stop . Dla nas koszmar . Przynosi mi nagle od firmy sporą porcyjkę mięcha z cebulką od firmy tak w ramach przekąski. Widząc że będę miał już tego dwie porcje proszę Kasię , żeby jeżeli jeszcze może, zmieniła zamówienie i podała mi samo mięcho bez dodatków. Nie ma problemu . Po jakimś czasie dostaję jednak normalna wielka porcję na cały talerz z pieczonymi ziemniakami i masa dodatków. Razem z przystawka jest już tego ho , ho. Wiem już, że moja postura powoduje chęć troski o mnie i zwykle dostaje jakby większe porcje niż inni , nie ukrywam , ze lubię ten przejaw zrozumienia. J Zadowolony , popijam winko i ze sporym trudem oczyszczam ten wielki talerz . A tu nagle leci do mnie szef i podaje kolejna wielką porcję samego mięcha . Okocę się ale  wierny tradycji , że lepiej odchorować jak się ma zmarnować powoli załatwiam i ten talerz.  Nikt tego specjalnie nie okazywał ale chyba wzbudziłem uznanie, w każdym bądź razie u siebie tak. Pożegnaliśmy panią Kasię i poszliśmy na spacer po miasteczku, jakiś czas później wylądowaliśmy na małej czyściutkiej plaży położonej zaledwie z 50 m od samochodu.

Z drugiej strony plaża miejska



 I tak nam zleciało 5 godzin w Vasiliki . Mieliśmy na Lefkadzie nawet nie nocować a byliśmy tu prawie trzy dni. Przypłynął wreszcie prom. 



Kapitan Aristidis. Zapakowaliśmy się i na Kefalonię .
 Na promie bardzo mocno wieje , niezła zabawa szczególnie jeśli chodzi o dziewczyny w spódniczkach . 


Za nami zatoka z surferami , mijamy Porto Kacyki i wiatr ustaje. Zadziwiające . Konfiguracja gór i morza powoduje tu silne wiatry stąd opinia , że Lefkada to wspaniałe miejsce dla tych wszystkich uzależnionych od wiatru.

Płyniemy . Przed nami na horyzoncie Kefalonia , ogromne góry, szczyty bardzo wysoko .



 Po lewej Itaka wyspa Odysa . Nad nią chmurka , może bardziej mgiełka . Całkiem już zapomnieliśmy , że coś takiego istnieje  :)



 Na mapie to płaskie wysepki , w rzeczywistości ogromne , wysokie góry  regularnie poniewierane przez trzęsienia ziemi. Wilgotność wzrasta , wszystko robi się mokre i klejące. Po godzinie zbliżamy się do wyspy . Obok nas przepływają kolorowe statki i spory prom . Przed nami kilka jachtów . Nie jakieś tam łajby. Powiedziałbym królewskie , na pewno jacyś milionerzy i to w tej lepszej walucie.








Wpływamy do malutkiego portu. Fiskardo.

Po prawej na wzgórzu latarnia morska.


 Bez ceregeli zjeżdżamy z promu i od razu kierujemy się na zachodnią część wyspy. 



Po prawej na wzgórzu latarnia morska. Bez ceregeli zjeżdżamy z promu i od razu kierujemy się na zachodnią część wyspy. 

Po drodze śliczne niebiesko białe wioski




Jedziemy do jednej z najpiękniejszych plaż na Kefalonii czyli Myrtos i miasteczka Assos. Droga , sam nie wiem jak to opisać.  Góra z 1,5 km wysokości  długa na kilkanaście kilometrów , po lewej stromo do samej góry , w środku wycięta półka na szerokość jezdni, po prawej przepaść kilkaset metrów do samej wody. Super wrażenie.




Teraz szukamy Assos , Viola z Darkiem byli tam w zeszłym roku tego samego dnia na ceremonii wprowadzenia do miasta ognia . Do malutkiej zatoki wpływają wtedy żaglówki inne łodzie przyozdobione płonącymi pochodniami. Podobna rewelacyjna impreza . Po około dwudziestu kilometrach dojeżdżamy do kolejnego miejsca , znajdującego się na prawie każdej pocztówce w całej Grecji. Jest to zwyczajny zakręt drogi do Assos, co prawda zabezpieczony niskim białym murkiem ale …. bardziej przypomina punkt widokowy, mimo, że jest na jezdni. 





W dół pewnie z kilometr , tak prawie w pionie , przed nami biały murek z typowo grecką kapliczką, za tym przepaść , za nią morze i wspaniałe  słońce tuż nad horyzontem .Cudo.


 W dole po prawej widać ogromne klify i miasteczko Assos , bardzo daleko w dole  


Podziwiamy zachód słońca i niestety odkrywamy niewielki plakat , który informuje , że impreza na którą jedziemy , w tym roku odby…L.….ła się dzień wcześniej L  Szkoda .





Zjeżdżamy , jak wszędzie tutaj , droga dostarcza niemałych emocji. Miasteczko , mała perełka z jeszcze mniejszą błękitną zatoczką i jeszcze mniejszym portem .


Za to z wielką twierdzą górującą nad okolicą , mieszczącą się na pobliskim wzgórzu otoczonym wodą . Idziemy do zamku . Doskonale widoczny, bardzo wysoko . Za to droga do niego świetna , długa  ( 1 h ) ale nie za stroma . Wilgotność pewnie 100% . Wszystko mokre , jakby spadł niewidzialny deszcz. Ciężko się w takich warunkach oddycha, ale nic to , dzielnie zasuwamy. Po drodze malutka cerkiew , przy niej mnóstwo wystrojonych par . Grecki ślub . Jest pop i para młoda , druhny , podpatrujemy z góry ale nie udaje nam się zrobić dobrej fotki.


Dochodzimy z lekka wycieńczeni. W środku trochę ruin , świetny widok na Assos w dole i morze po przeciwnej stronie. Jedna baszta , druga.







W takiej scenerii oglądamy zachód słońca ginącego w morzu. Pięknie. Nie mam już serca do wspinania się do kolejnej  baszty . Poddaję się . Iwonka jeszcze by poszła, ja odpadam, twierdza jak każda,  nic na siłę. Wilgotność 110% :) Masakra . Wracamy na dół , z drogi ładny widok na port i miasteczko.


Wieczorny spacerek po wąskich uliczkach i porcie . Kamieniczki wychuchane jak cukiereczki

ale są też stare mocno zniszczone przez trzęsienia ziemi, które nie sa tu niczym wyjątkowym. Ostatnie zniszczyły cale miasteczka na tych wyspach. 


Drobne zakupy i czas szukać noclegu. Mamy namiary plażę Myrtos . Znana na całą Grecję  Z powrotem na górę, serpentyny po ciemku, sama radość,  po kilkunastu kilometrach zjazd do Myrthos. Do tych zjazdów można się przyzwyczaić. Może tylko na samym końcu pojawiają się wątpliwości gdy droga staje się wysuszonym, wąskim i bardzo stromym klepiskiem, czy Madzia nie zsunie się gdzieś tak po prostu w przepaść. Ale to już prawie rutyna. Jesteśmy u celu. Plaża fajna, szeroka, między ogromnymi skalnymi wzgórzami.  Leżaki, parasole, mała, prosta tawerna, niestety już zamknięta. Jakiś Anioł ( cieć ) kręcący się wokoło .Tak jak na Lefkadzie kombinujemy jakby tu przespać gratis pod gołym niebem. Na końcu plaży niezłe miejsce ale w półmroku stoi jakiś trumper. Po jakimś czasie nadjeżdża drugi. Jeszcze jakaś osobówka. Idę do ciecia na przeszpiegi, mówi że generalnie to tu spać nie wolno ale jak mu mówię , że się najechałem z bardzo daleka, uśmiecha się i mówi, że nie będzie sprawy. W razie czego niech się tamci martwią, ich widać, naszego materaca zaniesionego w stronę wody nie będzie widać wcale. Przestawiam samochód na przeciwną stronę plaży i biorę się za materac. Ale mamy problem, znaczy ja J. Pompka nie działa, akumulatorek nie zdążył się naładować. Iwonka już przysypia, czekając na spanie. Bez pośpiechu zaczynam dmuchać nasz podwójny materac rozłożony na dachu samochodu. System jest prosty. Trzydzieści dmuchów i łyk Metaxy,     …  i tak przez godzinę. Ciemno miałem w oczach pod koniec. Sam nie wiem od czego bardziej. Plaża szeroka 60-70 m, jak zanieśliśmy materac w stronę morza to zniknęliśmy z pola widzenia. Znów to samo, wilgotmość chyba 150 % :) , materac dawno mokry, jakbym go dopiero z wody wyjął ale co tam, kładziemy ręczniki, te po chwili też całkiem mokre, ale co tam, kładziemy się i lulu. Rano, golenie, prysznic, ząbki. przenosimy materac nad wodę . Podnoszę go a pod nim sucho, reszta świata mokra, a jest dopiero po świcie.


  Świt na Myrthos.


Na plaży wszystkie wygody. Poza tym jedyni na plaży, woda jak lustro, błękit paryski, cieplutko.

Pięknie. Tylko te nieszczęsne kamienie pod nogami, a papetek nie braliśmy. W klapkach gorzej niż bez. Klnę trochę pod nosem.



Za to już w samej wodzie , marzenie .




 Dla takich doznań się tu przyjeżdża. Spacerek po plaży, kąpiel w nadmorskiej jaskini.





Siedzimy tu do południa i w ruszamy w drogę. Rzut oka z góry na plażę.





Jedziemy do Argostoli sprawdzić co z promem na Zakynthos. Droga pośród gór i gajów oliwnych, wszędzie dookoła kozy ale odgrodzone od drogi , żeby się nie porozłaziły. Pilnują ich mieszkający wraz z nimi pasterze, bez wątpienia cyganie. Ale to już taka największa bieda. Aż żal patrzeć. Droga do Argostoli prosta, łatwo trafić, wszystkie drogi prowadzą do Argostoli. Uwielbiam to ich oznakowanie, mam więcej takich perełek J.




Przed nami po drugiej stronie zatoki Argostoli







Tu już takie południowe klimaty, palmy , małe jasne hoteliki , bulwar nad sama wodą.

Dojeżdżamy , prom już na nas czeka J


Po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy wreszcie miejsce gdzie możemy zasięgnąć informacji. Tym razem musimy wcześniej wiedzieć co i jak. Wg Darka i Violi nie ma takiego połączenia, Trzeba byłoby płynąć na kontynent i dopiero stamtąd po przejechaniu sporego kawałka drogi dojechać do Killini i dopiero wtedy na Zakynthos. I daleko i drogo, Uff , te promy J  .  € znika w oka mgnieniu
Dobra wiadomość. Jednak jest, z Limini. Zmieniamy trasę, zaczynamy od promu, później przyjdzie czas na atrakcje. Przeciskamy się asfaltówką przez wzgórza. Dookoła wszystko wypalone, całe połacie lasów, gajów oliwnych , zwykłych stoków porośniętych dawniej trawami. Koszmarny widok.
Setki kikutów spalonych drzew. Jak w Mordorze. Wiatr rozdmuchuje świeży popiół, dookoła unosi się jeszcze zapach spalenizny. Katastrofa   Mało co rośnie na tym górzystym terenie, a tu jeszcze wszystko poszło z dymem . Sytuacja powtarza się co parę kilometrów.


Zjeżdżamy z gór, nareszcie w miarę równo, jak na tutejsze warunki J. Co prawda po lewej w oddali ogromna góra , która jak się okaże będzie nam towarzyszyć jeszcze przez trzy dni. To Aenos czy Ainos - bez znaczenia, obydwie nazwy są pełnoprawne, 1628m.






Ale przynajmniej widać morze , teren do niego i świat na dziesięć km do przodu, a to już coś. Przed nami kilka małych górek na jednej z nich spore zamczysko ale najpierw jedziemy do portu.



Miejscowość portowa nie łapie się nawet na mapę, a port o świętej nazwie Agios  xxxix wygląda tak .


Mimo to obok stoi zacumowany i zamknięty Kapitan Zxxxx , odpływa o 18 tej więc mamy mnóstwo czasu. Jedziemy do Poros na wschodnim wybrzeżu, twierdzę sobie odpuszczamy, piękna, ma imponujące mury w dobrym stanie ale niech tam sobie stoi. Bez pospiechu jedziemy do Poros os , przed samym miastem krótki wąwóz ale oznakowany jako atrakcja turystyczna. Po Vikos to taka popierdółka. Parkujemy, krótki spacer i idziemy na bulwar. Tu spory port, kilka tawern.



Siadamy pod parasolami w jednej z nich zamawiamy obiad. Posiedzimy tu trochę, bo i w cieniu, i nad wodą, i wietrzyk wieje, i papu dobre, i piwko zimne. Po drugiej stronie ulicy w restauracji sporo ludzi, od czasu do czasu wydziera się wniebogłosy jakiś dziadek, jakby się z kimś kłócił, i tak kilka razy. Oglądamy się za każdym razem. Coś tam wreszcie zaintonował. Skończył , a wszyscy brawa . Okazało się, że to chrzciny.


Słonko grzeje ...  i to porządnie.


Posiedzieliśmy jeszcze trochę i wracamy. Jeszcze tylko zaglądamy do informacji turystycznej i …………...no ładnie, z tego wszystkiego zapomnieliśmy pojechać do Sami . Tam jezioro i jaskinia z niesamowicie niebieską wodą oświetlaną przez słońce wpadające do niej przez dziurę w sklepieniu. Obowiązkowy punkt programu każdej tutejszej wycieczki. Niby nie daleko ale nie wiadomo o której wypływa łódź wpływająca do jaskini, ile trwa taka wycieczka i co bardzo istotne,  kiedy słońce świeci do środka ? Do tego jeszcze trzeba tam dojechać i zdążyć tym razem już z 60 km do promu. Z wielkim żalem odpuszczamy. To moja wina, pomyliły mi się jaskinie, plan był zupełnie inny, miałem jechać drugą stroną wyspy od razu z Myrthos do Sami i po objechaniu jej dookoła dojechać do Argostoli,  i stamtąd promem na Zakynthos. Po doświadczeniach z Vasiliki postanowiłem, że lepiej będzie zacząć od Argostoli,  a potem już jakoś tak wyszło, że prom nie stamtąd i pojechałem odwrotnie. Iwonka nie była zachwycona, a wręcz rozczarowana,  to był jej pomysł . Po ustaleniu, że to na pewno nie jest nasza ostatnia wizyta w tym rejonie i że następnym razem lepiej się przygotujemy znając wszystkie tutejsze realia, głównie dotyczące promów, jedziemy do portu. W kasie ( siedzi na ławce kapitan z neseserem i sprzedaje bilety ) kupujemy bilety i po chwili siedzimy w środku. Po jakiś kilkunastu minutach zaczyna mocno wiać. Kapitan nie wiadomo dlaczego robi mały skręt i ku uciesze jednych i zdziwieniu lub przerażeniu drugich prom przechyla się gwałtownie uderzony dodatkowo wiatrem. Żadna przyjemność.


Do tej pory wszystkie kursy promami spędzaliśmy na górnym pokładzie ukryci pod płóciennymi daszkami przed palącym słońcem. Tym razem jednak w restauracji pod pokładem . Większość podróżnych śpi. Mnóstwo wrażeń, mało snu , też  usypiamy. Część osób już znajoma z innych przepraw. Po godzinie ( ? ) zbliżamy się do wyspy. Chyba najbardziej znanej ze wszystkich wysp Jońskich. Po prawej klify, z małymi jaskiniami , w nich woda ale nic wielkiego , nie wiemy jeszcze , że w innych okolicznościach te szare skały będą jednym z najładniejszych miejsc na wyspie .



Wpływamy do, a jakże J Agios Nicolas . Po lewej stronie na małej wysepce ruiny zamku.


Zjeżdżamy na ląd i nie czekając na nic od razu śmigamy dwadzieścia kilometrów na południe do Katastari pierwszego większego miasteczka, na camping.

Mijamy małe wioski, bezpośrednio przy drodze garaże przyklejone do domów jak ten na fotografii , bungewilie , winogrona.



Camping ze wszystkimi wygodami , położony przy plaży, przed nim kilka porządnych restauracji. Pięć sekund i namiot stoi , pięć minut materac w środku, myk i już mamy gdzie mieszkać . Szybka kąpiółka i w miasteczko.


Zaczynamy jak zwykle od informacji . Pierwsza ma być wyprawa do zatoki jaskiń ….
Druga na słynną plażę wraku. Do tego inne plaże . Żółwie na południu wyspy z  plażą gdzie wychodzą w nocy na brzeg składać jaja. Pani w informacji namawia nas na podróż eleganckim statkiem do zatoki , przyjmujemy ze zrozumieniem informacje ale mamy swój „chytry plan ”  . Pytamy o plażę wraku ale okazuje się , że nie wiadomo czy kurs się odbędzie gdyż jest bardzo wietrznie i nie wolno pływać na drugą,  północno - zachodnią stronę wyspy.
 Spacerek po miasteczku , wielkie mi co , jedna główna uliczka pełna restauracji ,kasyn i sklepików. Czasem przejedzie dorożka i już .Typowa turystyczna miejscowość. Nic nowego Robimy zakupy i do domku.
Jeszcze tylko kolacja w pobliskiej restauracji, w połowie na słodko J ( Iwonka ) i na słonooo ;;;;  ( dwa razy Big Amstel  proszę ) i padnięci idziemy spać. 

O świcie , biegiem na plażę obejrzeć wschód słońca. 



Poranna toaleta. Do marketu ( tu tak nazywa się każdy sklepik nawet jak ma dwa na dwa metry ) po jedzonko, do piekarni po świeże, ciepłe pieczywo i wracamy do z powrotem do portu Agios Nicolas.


Kto rano wstaje….ha , ha znów jesteśmy pierwsi .Wynajmujemy łódź. wraz ze starym grekiem , 





Stary Grek popłynie z nami za nieduże pieniądze gdzie zechcemy. Wypływamy we trójkę i po kilkunastu może więcej minutach łódź zbliża się do skalistego wybrzeża .







Które dzień wcześniej widzieliśmy z promu.




To właśnie słynna zatoka z niebieska wodą w jaskiniach. Ta sama , którą widzieliśmy z promu ale bez jakiegokolwiek efektu gdyż słońce świeciło z innej strony.


Kto rano wstaje temu słoneczko wpada do jaskiń jak należy J i nie pływa się w tłumie .


Kolor wody? no cóż, to trzeba zobaczyć.

























Nasz chytry plan się sprawdził gdyż mała łódź bez problemu wpływała pod sklepienia do samego środka. Inni mogli oglądać je tylko z oddali i wyobrażać sobie jak jest w środku. Nasz wiekowy kapitan spokojnie informował nas w starogreckim narzeczu o atrakcjach , które widzimy lub powinniśmy zobaczyć, a właśnie  np. gapiliśmy się gdzieś indziej . Słonko pięknie oświetlało  wschodnią stronę wyspy więc było na co popatrzeć . Gra świateł i kolorów, turkusowa woda , refleksy świetlne . Zachwycające .


Malutka tawerna na skałach, z niej wąskie kamienne schodki aż do samej wody.


Na skarpie, na krawędzi klifu wiatrak w oddali latarnia morska.


Płyniemy dalej aż do końca zatoki.


Co chwilę wpływamy do innej jaskini , a jest ich tu dużo, większe, mniejsze  . Ładne miejsce .














Nagle nasz sternik wyciąga kawał białego blatu, czy deski , takiego z kuchni i wkłada do wody . Teraz dopiero widać jej kolor i to w jaskini, nie w słońcu . Bajka.








Niestety do plaży wraku nie popłyniemy gdyż policja portowa kategorycznie zabroniła wypływania poza wschodnią część wyspy. 







Po jakimś czasie wracamy tą samą drogą, 






z tym  że po drodze fundujemy sobie jeszcze kąpiel w turkusowym morzu. Fantastico –  pod nami kilkanaście metrów kryształowej turkusowej wody . Ta unosi , tu się nie tonie , tu nawet trudno pływać pod wodą bo tyłek od razu ucieka do góry.



Tam też spotykamy kolejne łodzie . Te duże , na które się nie zdecydowaliśmy - NA SZCZĘŚCIE . Oglądają wszystko z daleka , na pokładzie po czterdzieści osób , wszyscy wychyleni na stronę jaskiń , każdy z aparatem w dłoni , komicznie to wygląda. Jak japońska wycieczka. Przynajmniej kąpieli normalnie zażyją. 




 Wpływamy do kolejnych jaskiń




Stary matros przepływa przez dwie spore fale o mały włos nie wyrzucając mnie z łodzi . Od razu serwuje nam uśmiech numer jeden J




i po kilkunastu minutach jesteśmy w przystani. Podobało nam się J


Teraz czas na plażę wraku , co prawda nie uda nam się od strony morza ale spróbujemy od lądu . Wiemy, że jest specjalny punkt widokowy. Po drodze zaglądamy jeszcze do latarni morskiej i wiatraka , który widzieliśmy na skałach z wody.










Dwa wiatraki , dwa cudowne miejsca na spędzenie urlopu , w ciszy , spokoju , słońcu z dala od zgiełku. Stoją sobie samotnie na wzgórzu.







Rzut oka z góry na zatokę.


Tam w dole się wcześniej kąpaliśmy. 





W pobliżu restauracja , taras z widokiem na morze , obok niezliczone schodki prowadzące do samej wody i widzianej wcześniej tawerny  ale nie chce mi się posuwać najpierw na sam dół , a później na górę . Iwonka znika w dole. Zostaję przy wcześniej wspominanych wiatrakach. Śliczne, zadbane, zamieszkane, porośnięte dzikim winem, z balkonikami, tuż nad samą skarpą, skierowane w stronę morza. Być może do wynajęcia na lato . Wspaniały pomysł i miejsce jakby ktoś chciał w spokoju napisać książkę albo zrobić coś w tym guście. Kręcimy się tu trochę i ruszamy dalej. 







Przejeżdżamy przez wioskę, góra dziesięć białych chałup. Jezdnia, że tak nazwę , to wąskie coś, ostro zakręca przy rynku.







 Sam rynek wielkości naszego dużego pokoju, po środku ogromna oliwka.


Pod nią ławeczka a na niej dwóch dyskutujących Greków. Jakby z innego świata . Zatrzymujemy się i pytamy ich ile lat może mieć oliwka o takim pniu . Odpowiadają , że pamięta Chrystusa . Wcale bym się nie zdziwił . Oliwki żyją po dwa tysiące lat a może i dłużej a pień tej w obwodzie imponujący.


 

Panowie wskazują nam jeszcze kierunek gdzie mamy jechać i ….. muszę wrócić do wiatraka . Jak zwykle zostawiłem okulary na dachu. Szczęśliwie ktoś znalazł na drodze i odniósł do restauracji. 







Jedziemy 10 km do plaży wraku, na koniec szutrową dróżką, jest parking. Najpierw piękny widok na zielone brzegi , za nimi granatowe morze ,za nim Kefalonia ze swoją ogromną górą . 


Dochodzimy do skarpy . Jest platforma widokowa , nic wielkiego ale coś tam widać . kolejka co prawda ale szybko idzie. Przed nami zielono , granatowo , niebiesko , turkusowo i …..nie no woda nie może mieć takiego koloru . wapienne klify , turkus morza , trochę to wymieszane . Rewelacja . A w dole perełka . Zamknięta przez ogromne urwiska piaszczysta plaża , na niej stary wrak , dookoła błękit . 


Ten widoczek znają wszyscy , którzy kiedykolwiek choć raz zainteresowali się Grecją . Wszyscy są urzeczeni . jest na co popatrzeć . Nie dało się tego dnia popłynąć tam łodzią ale przecież nie jesteśmy tu ostatni raz J .


Ten widoczek znają wszyscy , którzy kiedykolwiek choć raz zainteresowali się Grecją . Wszyscy są urzeczeni . jest na co popatrzeć . Nie dało się tego dnia popłynąć tam łodzią ale przecież nie jesteśmy tu ostatni raz J . Spacerujemy jeszcze trochę oglądając z góry inne plaże , Daleko w dole morze rozbijające się o skały.



Kolejnym punktem programu jest plaża żółwi i one same . Przejeżdżamy na drugą stronę wyspy bardzo krętymi drogami . Po drodze Grecy handlują dywanami , miodem , warzywami i owocami .  




Znowu wszystko popalone , węgiel , popiół , spalenizna , całe wzgórza . 










Nieciekawie. Smutny, wręcz przygnębiający widok . 







Wjeżdżamy do miasteczka Laganas. Długa na kilka kilometrów plaża a raczej bulwar , tuż nad wodą , z kawałkiem plaży od strony zatoki . Za to wszędzie mniejsze i większe łodzie, kilka przystosowanych do oglądania morza przez szklane dno i na taką się wybieramy.
Podjeżdżamy do jednego z punktów reklamujących wycieczki na plażę żółwi, a tu Pan mówi , że odpływamy za pięć minut . Fart. Szybkie parkowanie, aparat i biegiem do gościa. Świetnie trafiamy , wspólnie z nami płynie kilka osób z ładnym przewodnikiem ( łódź prowadzi pewnie też ładny ( ? ) sternik )  J Przewodnik jest blondynką i mówi po …czesku . Miła atmosfera, płyniemy zapolować aparatem na żółwie.






Po pewnym czasie przepływamy obok malutkiej , wapiennej wysepki , 









  z restauracją w malutkiej 20 m zatoczce, połączonej z lądem kładką na palach







Znowu fart . Kładkę mieliśmy zaplanowaną już w Warszawie ale nie widzieliśmy gdzie jest a tu proszę . 






Za wysepką pływamy w kółko i szukamy żółwi pod szklanym dnem.








Widać od czasu do czasu jakieś przesuwające się cienie , jest dosyć głęboko, do tego szyby parują.






Nagle :))))

 Mija nas jakiś desperat w pływającym kiosku. 

 Wracamy do żółwi. Wszystkie one są pod szczególna ochroną , więc dla ich dobra zamontowano na ich pancerzach specjalne nadajniki informujące o ich aktualnym położeniu . 


Wyglądają jak żółwie Ninja , z plecakami na grzbietach, albo jak idące do szkoły w bajkach dla dzieci. Kręcimy się w kółko i nic, sternik pomaga sobie krótkofalówką podpytując monitorującego żółwie o miejsce gdzie są w tej chwili. Coś tam wreszcie widać na dnie , pod nami wielka prawie metrowa gadzina. Nie dziwne , że je wytępiono , pływa sobie taki powoli , majestatycznie nie bojąc się niczego, a raczej nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. W ten sposób zawsze będzie łatwym łupem dla … niestety ,  człowieka.

Pod wodą nie wiele widać , mnie starego akwarystę mało ciekawi patrzenie przez zaparowaną szybę na żółwie co chwila znikające gdzieś po bokach . Łódź kręci się po swojemu, żółwie po swojemu . 



Dużo bardziej atrakcyjne jest ich oglądanie po prostu z pokładu. Stworzenia te muszą co kilkanaście minut wypływać w celu zaczerpnięcia powietrza i to jest doskonały moment na ich obserwację , szczególnie gdy wystawiają wielką głowę za którą widać skorupę wraz z nadajnikiem i  …   anteną .





Podpływają  inne łodzie , razem wszyscy wypatrują i oto jest !!!  matka,  zapewnia Czeszka w swoim śpiewnym jakże pięknym języku . 




Czujnie obserwuję wodę z gotowym aparatem , nagle wszyscy entuzjastycznie krzyczą. Masakra, że ten żółw nie ucieka od tego krzyku.



 Spokojnie, przygotowany robię mu trzy fotki . Warto było być czujnym . Płyniemy w inne miejsce i sytuacja się powtarza . Wg mnie z góry lepiej widać , tak naturalnie na żywo , z dołu jak w telewizorze. Czeszka informuje wszystkich, że niestety ze względu na wiatr nie popłyniemy na wyspę żółwi. Co prawda , wychodzą na brzeg tylko w nocy, kiedy pilnują ich strażnicy i nie wolno tam wtedy przebywać. W dzień widać ślady, którędy ogromna samica weszła na brzeg i gdzie złożyła jaja. W okresie wylęgu malce posuwają stadami do wody ale tego niestety tym razem nie udało nam się zobaczyć . Po za tym wstęp na tę plaże jest mocno ograniczony przez wolontariuszy i strażników . Nie wolno kopać na niej dołków , wbijać czegokolwiek w ziemię itp. Szkoda , Czesi są w lepszej sytuacji bo na ten sam bilet będą mogli tam popłynąć za trzy dni .
My za to,  już za kilka godzin będziemy wiedzieli, że zapewne nie popłyną już nigdzie J . Wracamy do naszej plaży , wysiadamy z łodzi prosto do wody . I idziemy na naszą kładkę .





Wygląda dokładnie tak jaką ja widzieliśmy planując naszą trasę .




 
Fajna sprawa .Taki sobie most na palach ze 100 m długi . Sama wyspa z piaskowców wyżłobionych przez wodę też fajnie wygląda. 


Nasz desperat właśnie zamyka interes.

Jeszcze tylko spojrzenie na piaskową skałę z grecka flagą,
  








robimy sobie i okolicy kilka zdjęć i ruszamy do Keri.






Wyjątkowo atrakcyjne miejsce, jeden z najładniejszych widoków na Zakynthos.
Po drodze największa flaga Grecji na świecie wpisana do księgi Guinnesa , niestety zwinięta ze względu na silny wiatr, który mógłby ją uszkodzić . Zadowalamy się wysokim , niebieskim masztem , zdjęciami flagi w pełnej krasie i tablicą informująca o jej wyjątkowości .








 Dwieście metrów wyżej punkt widokowy . Po lewej latarnia morska , przed nami urwisko do samego morza , po prawej niezwykły widok na morze i kilkusetmetrowe skały opadające pionowo do wody . Do tego białe fale na ciemnogranatowym morzu.


Cudowne miejsce na zachód słońca . Wracamy , miasteczko lub raczej wieś KERI to jakieś dziesięć chałup na krzyż .   





Wąskie uliczki jak w całej Grecji , domki stylowe . 








Ale jest budka telefoniczna. Mało tego, jeszcze ktoś z niej korzysta. Zaskoczony jestem, teraz w dobie komórek to aż dziwnie wyglądało .  

Jest też sklep z dywanami , takie tam. Dla mnie to ze starych sznurków , ale podobno to jakaś sztuka czy coś takiego J 





Wszędzie kwiaty, kolorowe krzewy









Spokojny świat oderwany od rzeczywistości








Po drodze ogromne drzewa oliwkowe o przedziwnych pniach. Muszą być bardo stare.




Powoli kierujemy się do największego miasta na wyspie czyli – Zakynthos. 


To nadmorskie miasto położone dookoła zatoki ze sporym portem . Parkujemy w samym porcie obok dwóch dużych promów , jednym z nich prawdopodobnie popłyniemy na Peloponez. 


Bulwar z główną ulicą , z domami wzdłuż brzegu , w nich wszelkiego rodzaju biura , sklepy, restauracje.



Zakynthos w stylu Weneckim , zresztą wszystko tu pomieszane ,  brytyjczycy  też zostawili swoje ślady.  Jest spory rynek dookoła eleganckie budynki , ratusz i inne urzędowe instytucje . 







Bardzo stary kościół





 Reszta miasteczka , ta oddalona nieco od morza już bardziej grecka , domy z długimi balkonami przysłoniętymi całkowicie markizami i roletami., sporo hoteli , zabudowa maksymalnie cztery piętra , jednokierunkowe uliczki .







Nic nie jest szare, każdy budynek w jasnym kolorze, uliczki ciasne, samochody parkują gdzie popadnie.





Spacerujemy trochę,  Niby miasto, a wszędzie masa pięknych kolorowo kwitnących krzewów.








Różni dziwni ludzie.



Trochę budek z jedzeniem ale nie jakieś tam śmietnisko jak u nas w kraju . Sprzedają kukurydzę , chałwę i taką pyszna „mamałygę” . Baton z miodu i migdałów ewentualnie sezamu. Piekielnie słodkie ale pożywne , daje się zjeść , tylko na raty, małymi porcjami i bardzo powoli , pozostawiona resztka uratuje nam za kilka dni życie J



 Jest też kasa promowa . Kupujemy bilety do Kilimi i idziemy na Gyrrosa J lubię to , samo mięcho J.  Wchodzimy do sklepu z warzywami i owocami . Jest w czym wybierać , z egzotyki figi w różnych odmianach., ochra i inne ciekawe odmiany znanych nam warzyw.

Dla mnie najciekawsza jest cebula . Piękna , dorodna , jak mały talerzyk . Sporo kosztuje ale po chwili jest w koszyku, będziemy ja hodować w domu , dla nasion. Muszę mieć w przyszłości cały sznur takiej cebuli, tak dla ozdoby,  choćby nie wiem co .
Czas na nas , wjeżdżamy na prom. No to już coś.  


Ze dwie setki samochodów na dwóch pokładach , powyżej trzy pokłady dla pasażerów na nich ładne obszerne kolorowe restauracje z wygodnymi miejscami dla podróżnych, jest też kącik dla dzieci.




 Poważna sprawa , zakaz pozostawania w samochodach i kręcenia się po tych pokładach. Na samej górze zewnętrzny pokład , dla tych co lubią się opalać lub siedzieć na wietrze. Prom rusza, na początku nic się nie dzieje, za rufą z wolna oddala się miasteczko. Teraz można zobaczyć je w całości . 






Pech , właśnie teraz pada mi bateria w aparacie , szkoda bo przed nami, o czym jeszcze nie wiemy cała masa atrakcji. Zakynthos coraz mniejsze , słońce coraz niżej , po prawej mimo bardzo dużej odległości znów widać wielką górę Aenos na Kefalonii. Przed nami Peloponez , dobrze widoczny , oświetlony promieniami zachodzącego słońca .Nagle zaczyna się . Już wiemy dlaczego nie można w tych dniach nigdzie na Zakynthos pływać . Wiatr o takiej sile , że prom płynie lekko przechylony . Do tego potężne jak na ten rejon fale .Mocno kołysze , nie sposób chodzić po pokładzie. Jak się fala z wiatrem skumuluje to prom pochylony, aż trochę strach . Wiatr wiał z taka siłą , że ja , wielkie, ciężkie i silne chłopisko nie mogłem podejść dwóch metrów do barierki.. Za to świetnie wyglądały włosy i sukienki pań próbujących spojrzeć chociaż przez chwilę na zachód słońca. Wiatrzysko zrywa wodę z grzbietów fal i w postaci mokrej mgiełki , rzuca tym po nas i całym pokładzie. Prom rozbija fale , które na kilkanaście metrów wylatują w powietrze . Piękny i straszny widok, Straszna jest siła jaka drzemie w morzu a to tylko mały wiaterek na Morzu Jońskim . strach też myśleć jak to wygląda gdzie indziej. Błąkam się jak pijany po mokrym pokładzie , Iwonka śpi piętro niżej . Po godzinie dopływamy do Kilimi . Ciemno już,  opuszczamy prom i  ruszamy w stronę Olimpii. To nasz kolejny cel..

Dalej Peloponez część 6







1 komentarz:

  1. Panie Marianie, zdjęcia piękne oddające urok tych miejsc, fajnie się czyta ;)czekam na dalsze reportaże.

    OdpowiedzUsuń